Wreszcie udalo sie nam opuscic Quito po udanym zakupie nowej komorki dla mnie, udanym znalezieniu jakiegos paliwa do naszej kuchenki na benzyne (dostalismy w prezencie od pani w sklepie ze sprzetem turystycznym zwykla beznyne bezolowiowa bo rozpuszczalnika niestety nie da sie tu znalezc) oraz udanych zakupach w supermarkecie. I ruszylismy w gory. Plan byl by okrazyc Cotopaxi, najwiekszy czynny wulkan w Ekwadorze. Mialo to potrwac 5-6 dni. Trekking ten jest opisany pod nazwa "Dookola Cotopaxi", ale powinien sie nazywac "Polowanie na Cotopaxi" lub " Kaprysy Cotopaxi".A dlaczego? Po pierwsze, bo caly czas sie czeka i poluje na moment (doslownie moment) az Cotopaxi sie odsloni zza morza chmur i ukaze choc skrawek swoich gigantycznych zboczy i lodowcow, nie mowiac o tym by zobaczyc jej wierzholek lub ja w calosci, bo to graniczy z cudem...Po drugie bo pogoda wokol niej to ciezka sprawa...Pierwszy dzien trekkingu byl w zasadzie niezly - sloneczko, wiaterek i calkiem cieplo (choc nie az tak by np. zdjac bluze). Ale kolejny dzien - non stop chmury, wiatr i zimno. I to nie dlatego ze bylismy na 4100 m. Trzeci dzien natomiast to juz troche przesada..wiatr taki ze ledwo sie dalo isc (a szlismy oczywiscie pod wiatr..) i do tego caly dzien deszcz albo mzawka..Dlatego jak pod koniec trzeciego dnia po okrazeniu do polowy Cotopaxi, przejsciu kilku godzin pod wiatr po totalnym pustkowiu i okrazaniu nadpobudliwych stad poldzikich koni oraz dwukrotnym przejsciu betonowych kanalow z woda, wreszcie doszlismy do miejsca noclegu, jak zobaczylismy jadace przez to totalne pustkowie jeepa i busika to jakos nam sie odwidzialo rozbijanie sie...Zatrzymalismy wiec samochody i jakos udalo nam sie wcisnac nasze plecaki na dach jeepa, a samemu wpakowac do busika..Ruch ten okazal sie strzalem w dziesiatke - trafilismy do "wesolego busika", ze spiewajacymi dzieciakami, rozbawionymi ojcami z pysznym "puntas", czyli ichniejszym alkoholem, ktorym nas od razu zdrowo poczestowali, przesympatycznymi mamami, z ktorymi sobie na kazdej przerwie robilismy zdjecia na tle odslaniajacej sie Cotopaxi... Jak sie nas spytali o imiona i Marcin powiedzial " Martin" - od razu go dzieciaki przezwaly Ricky Maritn i byla kupa smiechu, potem jak ja powiedzialam "Katarina" to mnie dzieciaki okrzyknely "Mandarina" i potem przez cala jazde spiewaly piosenki o mandarinie. I w ten sposob wrocilismy do Machachi, o malo nie zapominawszy wyjac kijkow z jeepa..