Niestety trzeba bylo nam opuscic Banos, bo jeszcze bysmy puscili za duzo kasy na te wszystkie atrakcje..Tak tez postanowilismy pojechac na krotki trekking pod najwyzszy w Ekwadorze wulkan Chimborazo..niestety w drodze go nie zobaczylismy, co wiecej stalowe chmury i deszcz zaslonily cale nasze plany szarobura zaslona i troche sie zdenerwowalismy na te cholerne pogode w Ekwadorze, ktora przyniosla nam moze ze 2 pelne dni ze sloncem przez caley wyjazd, a tak to tylko chmury i chmury i mzawka...i modlenie sie o jakies slonce, ktore czasem laskawie sie na popoludnie wychylalo.
Pojechalismy wiec dalej do Riobamby. I sie okazalo sie ze akurat jest czwartek populodnie. A to oznaczalo ze nastepnego dnia odjezdza z Riobamby jeden z 5 kursujacych w Ekwadorze pociagow (tak przynajmniej bylo napisane w przewodniku..), ktory jezdzi 3 razy w tygodniu i jedzie emocjonujaca i widokowa trasa przez Andy. Podobno nawet mozna jechac na dachu pociagu...Zacheceni wiec ta alternatywa kupilismy sobie bilety...Niestety, jak sie okazalo, przejazd wyglada teraz nieco inaczej..po 1) nie jezdzi juz stara lokomotywa z wagonami, na kotrych mozna jezdzic na dachu, ale cos ala szynobus, na ktorym juz nie mozna jezdzic na dachu ;-( po 2) niestety najciekawszy, najbardziej widokowy i emocjonujacy odcinek trasy, tak zwany "Nariz del Diablo", czyli "Nos diabla" jest akurat w remoncie i tak naprawde robi sie polowe trasy.. No wiec nasze wrazenia tez byly odpowiednio mniejsze, czulismy sie mniej wiecej jak na wycieczce klasowej waskotorowka na Podhalu. Jedyna atrakcja byla przerwa w miejscowosci Guamote, ktore sprawialo wrazenie niczym wyrwane z ekwadorskiego dzikiego zachodu i gdzie mozna bylo zjesc pyszna empanade z bananem i poobserwowac lokalnych indian...
Po zakonczeniu trasy kolejowej (ktora zaczelismy o 6:30) wsiedlismy w autobus do najwiekszego miasta w Ekwadorze - Guayaquil. Trasa byla stanowczo za dluga i miala stanowczo za duzo zakretow, przepasci i odcinkow szutrowych. Zjezdzajac z Andow na wybrzeze mijalismy dzungle, plantacje bananow itrzicny cukrowej, domki na palach i totalna "rozpierduche", czyli smieci, gruz, zlomowiska, niedokonczone budynki itp....Przez Guayaquil tylko przelecielismy, ale jest to ogromne miasto i ma dworzec autobusowy niczym nasze lotnisko, z kilkoma poziomami i setkami stanowisk i kas..Po znalezieniu stanowiska nr 95 w koncu wsiedlismy w super nowoczesny autokar, ktorym ostatecznie po 13 godzinach podrozy, dojechalismy do naszego celu nad Pacyfikiem - malej miejscowosci Montanita, ktora jest okoliczna mekka surferow.