Niestety Marcina zoladek nie czul sie nastepnego dnia zbyt dobrze, wiec musial zostac w bezpiecznej odleglosci od hostelu..Ja natomiast postanowilam sie wybrac na 4-godzinna wycieczke konna. Okazalo sie to trafem w dziesiatke! Moj kon byl duzy, silny i bardzo ochoczo przypieszal kroku..(w przeciwienstwie do wszystkich poprzednich koni, na ktorych jezdzilam..). Moj przewodnik o imieniu Bagne mial moze z 15 lat, ale na koniu sie poruszal, jakby sie urodzil w siodle..Najpierw jechalismy drogami i Bagne od razu narzucil niezle tempo - prawie caly czas klusem, a chwilami nawet galopem. Potem przeszlismy przez rzeczke i zaczelismy sie wspinac waska sciezka wzdluz grzbietu. Mialam sporo emocji, bo bylo to pierwsze takie strome podejscie na koniu w moim zyciu..Wspolczulam mojemu konikowi, bo sie caly spocil i pod koniec podejscia zaczal sapac i wywieszac jezor..Potem szlismy trawersem w poprzek stromego zbocza jeszcze wezsza sciezka i chwilami czulam sie nieco nieswojo bedac tak wysoko nad calkiem sporymi przepasciami. W koncu dotarlismy nad wodospad Podocarpus, ktory byl celem naszej wycieczki. Porobilismy zdjecia, possalismy ziarenka kawy z okolicznych drzewek, zjedlismy po pomaranczy takze z okolicznego drzewka i wrocilismy do naszych konikow, ktore zdazyly odpoczac..A skoro zdazyly odpoczac, to czemu nie wracac waska sciezyna klusem? Tak wiec co prostsze kawalki sciezki zaczelismy pokonywac klusem, natomiast poniewaz juz troszke wczesniej zaczelo padac, sciezka w niektorych miejscach zrobila sie nieco sliskawa, i mialam kolejne dawki adrenaliny, jak kon sie prawie ze zeslisgiwal w dol po sciezce..Natomiast i tak nic nie przebilo schodzenia stromym grzbietem po skalkach i kamieniach...Cale szczescie moj kon nie zawiodl mojego zaufania i bezpiecznie dowiozl mnie do doliny. A potem - potem bylo chyba najfajniej...Bagne zobaczyl wczesniej ze sobie jakos radze przy galopie, i teraz praktycznie cala droge powrotna do miasteczka przbieglismy galopem..Yeah!!! To jest dopiero cos! Wreszcie przestaje sie obijac tylek, tylko plynnie sunie sie do przodu! Stanowczo jest to cos co Slomki lubia najbardziej! :-)
Wieczor spedzilismy milo gaworzac z poznanym przez Marcina Izraelczykiem, wymieniajac sie doswiadczeniami i skrupulatnie notujac jego rady na temat Peru.
Dzis natomiast, majac do wyboru wycieczke do Parku Narodowego za 40-50$ i wynajem rowerow za 10 $, dokonalismy chyba slusznego wyboru - ROWERY.
I mimo Marcina oslabienia po chorobie, i mojego totalnego polamania po koniach (moje plecy i nogi - Auuu!!!) oczywiscie wybralismy najbardziej ambitna trase w okolicy - 6 km podjazdu na przelecz La Monuma, nastepnie zjazd, mnejszy podjazd do punktu widokowego i dalej zjazd do miasteczka. Trase te polecil nam Pan z wynajmu rowerow, jednoczensie wyposazajac nas w pogladowa mapke okolic z zaznaczonymi trasami. Szybko okazalo sie ze byla to naprawde ambitna trasa jak na nasze samopoczucie i sily, ale w koncu, ze wzgledu na stromosc trasy, nasze slimacze tempo, grzejace slonce i liczne przerwy na robienie zdjec, po 2 godzinach wtoczylismy sie na przelecz..Potem cale szczescie stromy zjazd dzikimi drogami i sciezkami nam w pelni wynagrodzil nasz trud. Na punkt widokowy tez bylo stanowczo warto jeszcze troche powalczyc i podjechac. A potem juz byla sam przyjemnosc..zjazd wsrod pieknych haciend, willi i lodge-ow, czesto postawionych przez ludzi z Zachodu, ktorzy upodobali sobie piekne okolice miasteczka i stanowia swoista spolecznosc w Vilcabambie.
Nagroda za trud wycieczki byl swiezy kokos i pizza. Kokos okazal sie wypelniony po brzegi sokiem, ktory sie nie chcial skonczyc, nawet jak juz wcale nie mielismy na niego ochoty...Za kare bedziemy go dzis rozkrajac wieczorem i wyjadac jego miazsz na deser. :-)