Uwaga! zdjecia przy wpisie Kanion Colca!!! Przepraszamy za blad..
Do Machu Picchu mozna sie dostac na wiele sposobow. Najbardziej popularne zorganizowane wycieczki to: 1) tzw. szlak Inkow, na ktory jest limit osob i trzeba robic rezerwacje ok 4-6 miesiecy wczesniej i mozna przejsc nim tylko i wylacznie w zorganizowanej grupie (4 dni), 2) Salkantay trekking, ktory mozna przejsc samamu lub z grupa i trwa 5 dni, 3) Inca jungle trek, ktory jest organizowany od jakis kilku lat i w pelnej wersji jest mozliwy tylko w wersji zorganizowanej, gdyz zawiera zjazd na rowerach 2000 m w dol z przelezczy o wysokosci 4300 m npm 4) Dojazd pociagiem lub autobusem w roznych kombinacjach, mozna zrobic samemu lub z pomoca agencji.
My z poczatku chcielismy isc Szlakiem Inkow, ale oczywiscie rezerwacji nie mielismy wiec trzeba bylo zmienic koncepcje..
Zatem zdecydowalismy sie na Inca Jungle trek i jedyny raz w zyciu zrobilismy rezerwacje droga mailowa w agencji polecanej przez Lonely Planet. Dokonalismy znacznego przelewu zaliczki i poproslismy o potwierdzenie, ze przelew doszedl. A potem czekalismy...ale nic nie przychodzilo...wiec poprosilismy jeszcze raz o potwierdzenie.. i znowu nic..sprawdzislismy na naszym koncie - piniedze wyszly..ale potwierdzenia ani widu ani slychu..w koncu jak dojechalismy do Cusco - poszlismy do agencji. Ale najpierw sie okazalo ze w przewodniku jest stary adres..no to sprawdzislimy w sieci nowy adres..ale google maps nas niestety wyslal na drugi koniec miasta, a okazalo sie w koncu ze agencja jest prawie pod naszym hostelem..no to ostatecznie, troszke zmeczeni i wkurzeni lazeniem bez sensu dotarlsimy pdo wlasciwy adres. Ale zastalismy zamkniete na klodke drzwi!!!! I zadngo sladu jakiejkolwiek agencji - nic, ani tabliczki, ani znaczka, po prostu NIC. No to juz sie nieco bardziej zestresowalismy. Juz mielismy wizje agencji, ktora przestala istniec, i sciaga od naiwnych turystow kase wysylajac slicznie wygladajace e-maile... Cale szczescie niedaleko byla Informacja turysyczna z bardzo mila pania, ktora znalazla nasza agencje w spisie agencji, zadzwonila tam i w koncu po kilka telefonach ustalila, ze agencja jest po prostu ZAMKNIETA NA CZAS LUNCHU..(w godz. 13-15)!!!! (podczas gdy wszystkie inne agnecje byly otwarte..). Kamien spadl nam z serca, ale wkurzenie nam pozostalo. Cale szczescie dostalismy mala znizke w ramach przeprosin, i cala reszta okazala sie po prostu super..
Zaczelo sie od zjazdu z przeleczy Abra Malaga (4316 m npm) na rowerach przystosowanych do zjazdow. Okazalo sie ze z calego pelnego ludzi busika, ktorym jechalismy, tylko my i jeden Amerykanin bedzie robil Inca jungle trek, a pozostali po prostu pojada busem dalej i podejda kawalek do Aguas Calientes. Bardzo nas to ucieszylo. Zjazd byl napraaaawde przyjemny..Marcin prawie nie uzywal hamulcow i wchodzil w zakrety z precyzja uczestnika Tour de France..ja oczywiscie jechalam bardziej ostroznie, ale potem juz tez sie rozkrecilam i zaczelam zgrabniej pokonywac serpentyny. Tylko co jakis czas martwily mnie sotjace na poboczach krzyze...Widoki byly piekne - najpierw lodowce szczytu Veronica, potem trawiaste hale, potem coraz wiecej drzew, coraz wiecej dziwnej roslinnosci, coraz wiecej zakretow, coraz wiecej przejazdow przez potoczki...az asfalt sie skonczyl i zrobilo sie bardziej plasko i trzeba bylo zaczac pedalowac. Wjechalismy na odcinek drogi w budowie, ktory jest otwarty tylko w konkretnych godiznach, caly czas milaly nas ciezarowki i busy, masy pylu wzbijaly sie w powietrze, a my prulismy w dol..Ta czesc podobala mi sie chyba nawet bardziej..Na koncu trasy okazalo sie, ze ubranie mamy cale w blocie i pyle, a nawet w zebach mamy pelno pylu. Zjechalismy ok 2000 m w dol.
Potem podjechalismy kawalek taksowka do naszego hotelu. I tu nas spotkala mila niespodzianka - okazalo sie ze mozemy zrobic rafting! I to w niezlej cenie i bez tlumow. Oczywiscie skorzystalismy. :-) Tak tez za jakis czas bylismy juz gotowi w kaskach, kurteczkach i kapokach. Byli z nami jeszcze nasz amerykanin Patrick i dwojka z Texasu z innej grupy oraz nasz przewodnik Abel i jeszcze jeden przewodnik Silvio. Splywalismy ok. 2 godzin rzeka Urubamba (lub Wilkanota) o trudnosci 2-3. Najpierw byl profesjonalny wyklad, a potem sie zaczelo..chwilami bylo bardzo spokojnie, ale przy pokonywaniu bystrzy bylo sporo emocji! Juz po chwili bylismy zupelnie mokrzy, ale to nie bylo wszystko - nasz sternik mial dla nasz przygotowane mnostwo atrakcji. Najpierw mozna bylo w jednym miejscu zrobic bodyrafting , czyli wskoczyc do wody i trzymac sie pontonu. Podstawowa zasada bylo tylko "feet up and downstream". Oczywiscie skorzystalismy! Woda byla o dziwo calkiem ciepla jak na gorska rzeke. Potem robilismy obkrecanie sie dookola (superanckie!) i wreszcie na jednym bystrzu robilismy "surfing", czyli prawie wszyscy na przod pontonu, mocno do przodu i jakby kladzenie sie na fali (a tak naprawde nurkowanie pod nia). W koncu przyszedl czas na najtrudniejsze bystrze... Mielismy sie mocno skupic i mocno "forward"...taaaak. O ile wczesniej myslalam, ze bystrzy jest stanowczo za malo i nastepnym razem musimy pojsc na rzeke o trudnosci 3, to to bystrze zmienilo troche moje myslenie. Otoz nie udalo nam sie ominac "megadziury" (za slabo "forward") i zaczelo nas zalewac i podbijac srodek pontonu do gory. I jak powiedzial nam potem sternik w tej sytuacji zazwyczaj wypadaja Ci co siedza w srodku..i to bylam tym razem ja..Wszystko sie dzialo mega szybko, i nawet nie wiem w ktorym momencie zdazylam sie zlapac liny, ktora specjalnie po to jest rozciagnieta wokol pontonu..Jednak woda zalewala mnie w zatrwazajacym tempie i strasznie cieszko mi bylo zlapac oddech i utrzymac line..ponton szalal w dziurze a ja walczylam o oddech i utrzymanie liny..Abel, ktory siedzial za mna, staral sie mnie jakos zlapac, ale wciaz mu sie wyslizgiwalam. W koncu ponton troche sie uspokoil i Abel zlapal mnie mocno za kamizelke i wciagnal na ponton.. UFFFF!!! Jednak wcale nie musimy isc na trudniejsze rzeki...
Mimo tego malego incydentu splyw byl bombowy! Po wyjsciu z pontonu przywital nas cieplutki wiatr i z wielkim apetytem wciagnelisimy kolacje..
Kolejny dzien byl pod haslem prywatnej wycieczki (bo Patrick mial wersje skrocona trasy i podjechal busem do kolejnego noclegu) i uczenia sie o okolicznych dzunglowych roslinach, o Inkach, ich szlakach, budowlach i kulturze. Abel okazal sie fantastycznych przewodnikiem, caly czas prawie rozmawialismy (po angielsku oczywiscie bo to skomplikowane rzeczy byly..). Uczylismy sie rozpoznawac owoce, kawe, kakao, pokazywal nam naturalne barwniki i rosliny lecznicze, oczywiscie slawna Coce, a na przerwie w tzw. Monkey House, moglismy sie pobawic z malpka, nakarmic gigantycznego gryzonia, papugi, sprobowac swiezych ziaren kakao z miodem (mmmm..pyszne!), przymierzyc ludowe stroje (choc troche za goraco na to bylo..) i napic sie swiezo wyciskanych sokow z owocow, ktorych nazwy napewno kiedys zapomne..(na razie pamietam - Carambola!).
Potem szlismy pieknie eksponowanym kawalkiem oryginalnego szlaku Inkow (alez oni piekne trawersy robili..) oraz dolina Urubamby, ktora podczas ostatniego El Nino tej zimy przybrala 5 metrow wody i znszczyla praktycznie wszytsko co bylo w jej sasiedztwie. Widzielismy gigantyczne osuwiska, zniszczone domy, ktorych pozostalosci stoja teraz na osuwajacym sie klifie oraz gigantyczne lachy kamieni i zwiru ktore powstaly na miejscu wysokich brzegow. Na popoludnie dotarlismy do gorocych zrodel i po pokonaniu rzeki na takim smiesznym wozku na linie, moglismy rozluznic miesnie w swiezo odbudowanym basenie na swiezym powietrzu, popijajac zimne piwko....Idealny koniec dnia. Jedyne co wkurzalo, to komary, ktore pogryzly nas niemilosiernie w przeciagu tych kilku minut podczas ktorych sie wycieralismy recznikiem.
Zazwyczaj wszytskie grupy po goracyh zrodlach ida do dyskoteki w miasteczku, w ktorym sie spi, i dwie grupy, ktore rownolegle z nami robily trekking tak zrobily..ale my ambitnie za namowa Abela poszlismy grzecznie spac po zalewie kilku piwkach i jednym Canazo (ichniejsza lokalna wodka z trzciny cukrowej, ktora sie pije jak Tequile), gdyz mielismy w planach nastpenego dnia wstac ok. 5 i zdobyc jeszcze jedna gorke z ruinami o nazwie Llactapata. Gra byla warta swieczki bo szlak byl malowniczy, znowu bylo sporo interesujacych roslin ( w tym dzikie begonie, rosliny na kontrolowanie potencji u mezczyzn, wielkie omszale drzewa z lianami itp.) A z ruin byl piekny widok na Machu Picchu i otaczajace je szczyty. Szkoda tylko ze na zejsciu znowu mnie dopadly zoladkowe sensacje.
Po zejsciu do doliny czekal na nas obiad i mialy na nas czekac nasze plecaki, ktore mialy przyjechac z inna grupa busikiem.... Niestety ku wielkiemu rozgoryczeniu Abela, okazalo sie ze tamta grupa zapomniala wysadzic nasze plecaki i wrocily one do Santa Teresy..W zwiakzu z tym Abel musial wracac busem po plecaki, a my mielismy sami przejsc ostatni kawalek trasy wzdlu koleji do Aguas Calientes...
I na tym na dzis koniec. Reszta jutro.
Dodreptalismy wiec ostatkiem sil do Aguas Calientes ( nie wiadomo czemu im wiecej chodzimy po gorach, tym bardziej jestesmy zmeczeni...). Cale szczescie po jakis dwoch godzinach dotarly do nas nasze plecaki i moglismy oddac sie przyjemnosci goracego prysznica (Aguas Calientes znaczy "Gorace wody", wiec wreszcie nie bylo problemu z ciepla woda..).
Nastepnego dnia plan byl ambitny - w celu zapisania sie na wejscie na szczyt Huayna Picchu (na ktora dziennie moze wejsc tylko 400 osob z tych 4000-5000 ktorzy odwiedzaja MAchu Picchu) trzeba wstac o 3.30, wyruszyc z Aguas o 4.00, przejsc most na rzece ok. 4.30 i zaczac sie scigac pod gore ok. godziny z reszta chetnych, by na gorze ustawic sie w kolejce przed bramka po zapisy na szczyt. I tak tez zrobilismy. Udalo nam sie dotrzec do bramki w 45 minut, wiec musielismy jeszcze czekac 45 minut do godziny 6.00, kiedy to otwieraja bramke. Przed nami bylo moze ze 100 osob, wiec udalo nam sie zapisac na Huayna Picchu ;-)
Pogoda nas nie rozpieszczala, bylo mnostwo chmur, wiec wschodu slonca niestety nie udalo nam sie zobaczyc. Cale szczescie co jakis czas chmury sie rozwiewaly i ukazywaly sie tajemnicze ruiny Machu Picchu z pieknym szczytem Huayna Picchu w tle. Rozpoczelismy zwiedzanie od obejscia calosci z Abelem,. ktory nam opowiadal o roznych teoriach pochodzeniach i przeznaczenia budynkow i wyrzezbionych kamieni. Czesto zachecal nas do wlasnej interpretacji a takze wtajemniczal nas w czasem niesamowite wierzenia Inkow. Ja niestety prawie od poczatku jego opowiadan znowu dostalam dziwnych skurczy brzucha i chwilami myslalam juz ze sie poloze i sobie daruje calo to Machu Picchu...Bylo mi strasznie slabo i stwierdzialm ze nie dam rady wejsc na Huayna Picchu, zwlaszcza ze jest cale w chmurach (Coz - caly ten maraton na marne..). Po 2 godzinach skonczylismy nasza wycieczke i mozna bylo samemu snuc sie po ruinach...I wtedy powoli chmury zaczely sie rozsnuwac, slonce zaczelo sie pokazywac, ukazaly sie okoliczne gory i otoczenie. Napelnilo to nas pewnym optymizmem i po godzinie stwierdzilam, ze jednak chocbym miala sie wczolgac na te gore, to jednak na nia wejde!
Taktez o 10 stawilismy sie w kolejnej kolejce na wejscie na Huayna Picchu..Po 45 minutach czekania i zapisaniu sie w specjalnej ksiedze wreszcie moglismy wejsc na szlak. A szlak jest calkiem imponujacy - z daleka gora wyglada na tak stroma, jakby nie dalo sie na nia wejsc..a jednak mozna bo Inkowie poprowadzili na nia bardzo stromy szlak, skladajacy sie z kamiennych stopni. Naprawde robi to wrazenie! Zwlaszcza jak sie dochodzi do szczytu i na samym sczycie widzi sie kolejne tarasy i budynki! No i jaki jest widok! Stanowczo bylo warto!
Ogolnie Machu Picchu jest ogromne i lazilismy jeszcze potem po nim az do 15. Odwiedzilismy tez niesamowity most Inkow i z bliska zobaczylismy stary szlak Inkow poprowadzony w poprzek pionowej sciany skalnej, ktory obecnie jest zamkniety.
Trzeba przyznac, ze wkurzajacy jest tlum turystow, ktorzy codziennie odwiedzaja ten zabytek, ale mimo to uwazam ze jest to cos wyjatkowego i zasluguje na miano jednego z siedmiu Cudow Swiata.
Uwaga! zdjecia przy wpisie Kanion Colca!!! Przepraszamy za blad..