Zegnamy sie z naszymi przemilymi wlascicielami hostelu i poznym wieczorem ruszamy na patagonska legendarna droge przez pustkowie – Ruta Cuarenta (40). Autobus mial przyjechac z Bariloche do El Bolson ok. 22:15. Jednak o 22 przed agencja nikogo nie ma, i troche zaczynamy sie zastanawiac, czy aby na pewno jestesmy w dobrym miejscu.. Biorac pod uwage, ze autobus jezdzi co 4 dni, wolelibysmy go nie przegapic..Do tego spotykamy jednego chlopaka z hostelu, ktory na wiesc ze jedziemy do El Chalten droga nr. 40 robi wielkie oczy i mowi, ze jak on sie pytal w Bariloche, czy droga jest otwarta, to mu powiedziano, ze jeszcze jest zamknieta dla ruchu publicznego! Uppss..mamy nadzieje, ze w trakcie naszego pobytu np. nie odwolano naszego kursu, ktory byl calkiem kosztowny..Czekamy wiec troche zdenerwowani…
Cale szczescie po chwili przyjezdza autobus! Ufff! Wsiadamy i juz do progu widzimy dwie znajome twarze pary irlandzko-hiszpanksiej, ktora spotkalismy w Refugio Frey w Bariloche. Jak sie okazuje tez jada do El Chalten i to do tego samego hostelu! Ale numer!
Ludzi w autobusie jest malo, wiec rozwalamy sie kazdy na dwoch siedzeniach i oddajemy w objecia Morfeusza.
Budza nas podskoki autobusu na nierownosciach. Ruta 40 od Esquel na poludnie do Chalten (ok. 800-1000 km) byla dotychczas praktycznie cala szutrowa. Teraz od kilku lat rozpoczeto plan polozenia asfaltu i teraz juz faktycznie, co jakis czas sie jedzie po nowiutkim asfalcie.
Ok. 10 rano zajezdzamy do malej miejscowosci Perito Moreno. Tu mamy dwugodzinna przerwe, ktora jest stanowczo za dluga na przejscie przez glowna ulice tego mikro-miasteczka (co zajmuje ok. 15 minut). Nic tu sie nie dzieje, a najbardziej ruchliwym miejscem jest stacja beznynowa (bo o benzyne bardzo trudno na tej drodze).
Stepy argentynskiej Patagonii o tej porze sa troche suche i szare, a krajobraz jest dosc plaski i nudny, ale jak trasa zbliza sie do lancucha Andow, krajobraz sie ozywia i zaczynaja sie ciekawsze formy terenu. Przekraczamy doliny rzek splywajacych z osniezonych szczytow, widocznych w oddali. Mijamy totalne pustkowia, na ktorych pasa sie owce, konie, dzikie guanako (spokrewnione z lamami) oraz patagonskie strusie Nandu. Co jakies kilkadzisiat kilometrow mijamy boczne szutrowe drogi prowadzace do wielkich posiadlosci ziemskich – estancji, ktore czesciowo sa teraz opustoszale (kiedys zyly z hodowli owiec) lub przestawily sie na turystyke. Oddalenie tych pojedynczych domostw i ich polozenia na totalnym odludziu robi niezwykle wrazenie!
Na wieczor zajezdzamy do jednej z takich estancji na krotka przerwe. Maly budyneczek pelniacy role malej restauracyjki i biblioteki (kto tu wypozycza ksiazki??), urzadzony w bardzo gustowny sposob polozony jest nad malownicza dolina. W oddali widac osniezony lancuch gor Parku Narodowego Perito Moreno. Wieje jak sam skurczybyk i jest przenikliwie zimno. Wlasciciel estancji jest przeszczesliwy, promiennie wita sie z naszymi trzema kierowcami i biega, zagaduje po angielsku i robi zdjecia. Okazuje sie ze jestesmy pierwszym autobusem, ktory przyjechal w tym sezonie! Czyli jednak trasa byl dotychczas zamknieta dla ruchu publicznego.. ale mamy farta! Pijemy ciepla herbatke (8 zl..) i ogladamy mape okolic. Wlasciciel opowiada, ze rzeka ktora widzimy odgranicza tereny, gdzie osiedlali sie Anglicy (na poludnie od rzeki) oraz Hiszpanie i Wlosi (na polnocy). Mowi ze jego sasiadka za rzeka (oddalona ok. 100 km) ma angielskie nazwisko. Wszystko wydaje sie takie nierealne..Jak Ci ludzie tu zyja? Okazuje sie jednak, ze maja internet, bo na niektorych odcinkach drogi (oznaczonych specjalnym znakiem “tu jest zasieg telefonii komorkowej“) jest zasieg..
Wsiadamy dalej i jedziemy w kierunku zachodzacego slonca..Teraz step nabiera charakteru! Najpierw przybiera kolor zlota i jedziemy niczym przez zlote morze, potem na niebie pojawiaja sie bajkowe chmury niczym malowane pedzlem, az w koncu niebo zamienia sie w jedno wielkie niesamowite przedstawienie swietlne. Nie mozemy oderwac oczu od kolorow i ksztaltow chmur. Jak w koncu wszystko gasnie zmeczeni zapadamy w sen..