Dzien 1
Dojezdzamy do El Chalten ok. polnocy. Dokujemy sie w hostelu na noc i nastepnego dnia z samego rana zostawiamy depozyt, robimy zakupy i ruszamy w kierunku Cerro Torre. Niestety pogoda jest mocno srednia – czasem kropi, sa szare chmury i niestety nie widac Cerro Torre. Na polu biwakowym pod jeziorem Torre spotykamy oczywiscie nasza pare irlandzko-hiszpanska Colmana i Beatriz i razem pijemy herbatke. Potem rozbijamy sie i idziemy morena w kierunku punktu widokowego. Niestety nadal nic nie widac. Patrzymy sie tak mocno w glab lodowca, szukajac chociazby niewielkich przejasnien i rysow szczytow, ze az nas bola w koncu oczy. Co ciekawe nie mamy pojecia jak wygladaja otaczajace nas gory, wiec czasem wydaje nam sie ze cos widzimy, choc wcale tak nie jest...Wieczorem na zachod slonca jestesmy na innym punkcie widokowym i znowu sie wgapiamy w kierunku gor. Z nadzieja na lepszy widok nastepnego dnia idziemy wczesnie spac.
Dzien 2
O 5:45 wstajemy na wschod slonca. Niestety dolina jest nadal zawalona chmurami! Czekamy z 2 godziny, ale poza ladnymi chmurami i kolorami na wschodzie, sytuacja w gorach sie nie zmienia. Rozczarowani jemy sniadanie i podziwiamy ptasich podjadaczy, ktorzy poluja na nasze okruszki i resztki jedzenia. Okazuje sie, ze para Holendrow Lenart i Linda z namiotu obok tez idzie ta sama trasa, wiec po kolejnej 1,5 godzinie gapienia sie w oczekiwaniu na odsloniecie slynnego Cerro Torre (oczywiscie bez rezultatu) wybieramy sie razem z nimi w kierunku Fitz Roya.
Po drodze pogoda sie troche pogarsza i pada drobny deszcz. Mijamy dwa jeziorka i dochodzimy do pola pod Fitz Royem. Po lunchu i oczywiscie spotkaniu z Colmanem i Beatriz, ktorzy robia dzienne wycieczki z hostelu, wieczorem ruszamy 450 m w gore nad Laguna de los Tres, ktora polozona jest u stop najslynniejszej i najwyzszej gory Patagonii - Fitz Roya (ok. 3400 m npm). Fitzek okazal sie nieco laskawszy dla nas i odslonil kawaleczek swej podstawy, co pozwolilo nam sie w ogole zorientowac, ze to on (bo wczesniej obstawialismy inna wieze, ktora okazala sie o wiele nizsza..). W samotnosci napawamy sie wspaniala wysokogorska sceneria…
Dzien 3
Nie slyszymy budzika o 5:45 i o 6:00 zrywamy sie doslownie na rowne nogi, po tym jak Marcin wyglada z namiotu i wykrzykuje: "Widac go!!!" Mam zasklepione oczy przyschnietymi soczewkami i ledwo widze na oczy, ale prawie na oslep zbiegam w dol do miejsca skad widac gory...Ahhhhhhh...widok jest wspanialy - Fitz Roy w pelnej krasie wyrasta niczym olbrzym nad dolina. Na razie jest szary na tle bladego nieba. Ustawiamy sie z aparatami i czekamy...wreszczie po jakis 20 minutach zaczyna sie spektakl: najpierw powolutko wchodzi roz i zeslizguje sie nizej i nizej..jak juz oswietla cale skaly w pewnym momencie blednie i skaly staja sie matowo szare.. potem znowu od gory zaczyna sie zeslizgiwac swiatlo - tym razem zolte, nadajac skalom zlota barwe. Nastepnie znowu blednie i powtornie zaczyna sie oswietlanie od gory bialawym swiatlem, ktore barwi szczyty na srebrno. Nasza radosc jest nie do opisania! Rezygnujemy ze sniadania i ruszamy drugi raz na gore nad Lagune de los Tres. Troche jest to meczace, bo szlak pnie sie dosc stromo, a po wczoraj troche nas bola kolana. Nasz trud zostaje wynagrodzony jednym z najwspanialszcyh sniadan jakie mielismy w zyciu - w zupelnej samotnosci i w otoczeniu pieknych pionowych skal i lodowcow. Po zejsciu ruszamy w kierunku Piedras Blancas (Biale Kamienie), bocznego lodowca splywajacego spod Fitz Roya. Na poczatku myslalam ze nazwa pochodzi od lodowca, ktory tak naprawde jest bardziej niebieski, ale po dojsciu do doliny zrozumialam o co chodzi.. Dolinka byla wypelniona gigantycznymi, ale naprawde gigantycznymi bialymi glazami, ktore zostaly "przyniesione" przez lodowiec. Pogoda sie troszke zepsula i niebo zasnulo sie bialymi chmurami. Dlatego zbyt dlugo nie posiedzielismy pod jeziorkiem do ktorego "wplywal" lodowiec, ale wystarczajaco dlugo by posluchac gluchych odglosow spadajacego lodu, ktory odrywal sie co jakis czas z lodowca. Po powrocie do namiotu jemy lunch, pakujemy sie i ruszamy do obozu nad jeziorem Capri. Oboz ten okazuje sie jednym z piekniejszych miejsc, na ktorych sie rozbijalismy. Mimo ze pogoda nie jest idealna, poza tym wszystko jest boskie: miejsca biwakowe w uroczym lasku, niebieskie jeziorko z wysokim brzegiem, wygodne skalki to rozlozenia obolalych kosci no i wspanialy widok na Fitz Roya...nawet slonce co jakis czas przeblyskuje zza chmur....Zyc nie umierac! Spokojny wieczor spedzamy na wspolnym gotowaniu z Holendrami, ktorzy rozbili sie tu przed nami...Tak sobie wspolnie planujemy, ze jesli prognoza pogody by sie nie sprawdzila (a mowila ze 4ego dnia ma zaczac padac), to moze wrocimy sie do Cerro Torre..
Dzien 4
Niestety (albo cale szczscie...) Fitzek o wschodzie slonca jest zachmurzony i go nie widac, wiec udaje mi sie pospac NIECO dluzej.. o 7.20 niestety Marcin mnie budzi, twierdzac ze chyba sie jednak prognoza pogody sprawdza, bo na poludniu gormadza sie granotowoszare chmury i wygladaja na deszczowe. W zasadzie i tak planowalismy wrocic tego dnia, a lepiej wrocic suchemu niz mokremu, wiec po sniadaniu pakujemy sie i ruszamy w kierunku El Chalten. Po drodze doswiadczamy pierwszy raz prawdziwego patagosnkiego wiatru, ktory prawie przewraca i nie pozwala w spokoju nawet zrobic zdjecia..Powoduje to jednak, ze granatowe chmury gdzies znikaja i po dojsciu do El Chalten gory za nami sie odslaniaja w calosci i pierwszy raz widzimy czubeczek Cerro Torre. Zalujemy ze nie poszlismy tam, ale z drugiej strony - skad mielismy wiedziec ze pogoda tak nagle sie zmienie na lepsze!? Ehh - patagonska nieprzewidywlna pogoda! Po ponownym wprowadzeniu sie do hotelu chcemy wyruszac od razu do punktu widokowego Cerro Torre, ale po wyjrzeniu za okno, jednak rezygnujemy - gora znowu sie zaslonila chmurami! Bierzemy wiec prysznic (ah, jak wspaniale!) i idziemy na pizze (MNIAM!). Z okna pizzerii obserwujemy wciac szczyty i tuz po zjedzeniu, jak tylko widzimy ze sie poprawilo, ruszamy na szlak. Widok po dojsciu nie jest idealny - nie widac samego szczytu, ale swieci slonce i mniej wieje, wiec spedzamy godzinke na relaksowaniu sie wsrod pieknej przyrody. Wieczor spedzamy we wspolnymi gronie z Colmanem i Beatriz oraz Holendrami, ktorzy sie wprowadzili do naszego pokoju.
Dzien 5
Wreszcie dzien relaksu – spimy prawie do 10, jemy wypasione sniadanko, potem idziemy na spokojnie z Holendrami na Mirador de los Condores, skad widac oba szczyty na razi Gaziel czesto lataja kondory. Potem spacerujemy do wodospadu Chorillo del Salto i dalej juz sami ruszamy dzika sciezka wzdluz strumienia w poszukiwaniu innego wodospadu, ktory widzielismy na slicznej pocztowce. Strumien okazuje sie plynac w calkiem glebokiem kanione, wiec idziemy dosc wysoko wzdluz skalek. Jestesmy sami i jest naprawde uroczo. Potem juz zupelnie na skuske schodzimy do strumienia i znajdujemy wodospad, ktory wydaje nam sie byc wlasnie tym z pocztowki. Slonce swieci nam jednak w obiektywy (dobre slonce do zdjec jest w tej okolicy niestety tylko rano), wiec i tak trzeba bedzie tu jeszcze wrocic. Po powrocie do hostelu i porownaniu z pocztowka, okazuje sie ze jednak ze to nie jest ten wodosad, ale musi byc gdzies w tej okolicy.
Dzien 6
Tego dnia dzielimy sie na dwa zespoly: Zespol nr 1 “ Slomka” ma na celu zdobycie malego szczyciku Loma del Pliegue Tumbado (1490 m npm) oraz sprawdzic jak sie chodzi w rakietkach snieznych (gdyz podobno na szczycie jest sporo sniegu).
Zespol nr 2 “Stanek” ma za zadanie znalezenie wodospadziku z pocztowki i zrobienie mu (najlepiej rownie pieknego) zdjecia.
Lecz najpierw oba zespoly wspolnie wykonuja zadnie pt. “Wschod slonca z Mirador de los Condores”. Pogoda jest piekna.
Relacja Zepsolu 1: Po 4:30 godzinach i 1100 m podejscia szczyt zostaje zdobyty. Uzycie rakietek okazuje sie prawie niepotrzebne, bo sniegu nie ma wcale tak duzo i tak naprawde sensowne bylo zalozenie ich dopiero na ostatnie podejscie. Chodzenie po umiarkowanym nachyleniu jest calkiem przyjemne ale jak sie robi bardziej stromo, rakietki sie zeslizguja i wygodniej byloby isc chyba w butach. Zejscie na stromym odcinku to juz w ogole groteska. Lece caly czas na tylek, ktory po chwili jest zupelnie mokry. Beatriz i Colman ktorzy zeszli nieco wczesnije maja chyba niezly ubaw z mojego niezdarnego gramolenia w dol. Buty mam tak samo mokre jak bym szla bez rakietek.
Relacja Zespolu 2: Przybyłem, zobaczyłem, znalazlem, zwyciężyłem. Znalazlem takze trzeci wodospadzik, chyba najladniejszy ze wszytskich.
Trzeba przyznac ze zakochalismy sie w El Chalten.. naprawde jest tu wspaniale, choc sporo ludzi i w sezonie musi byz bardzo tloczno. Ale chetnie tu jeszcze wrocimy... moze jesienia..
Hostel: Condor de los Andes - świetne miejsce, super pomocna obsługa, kuchnia ogólnodostępna, dobre miejsce bo widac z okien szczyty Fitz Roya i Cerro Torre (wiec mozna szybko zareagowac jak sie nagle odslonia zza chmur..) niedaleko fajna knajpka z dobrym jedzeniem i supermarket. Pokoje z łazienkami 6, 4 i 2 osobowe. Ceny typowe jak na Patagonię - w pokoju 6 osobowym za osobe ok 55 pesos.